Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lokowanie produktu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lokowanie produktu. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 29 sierpnia 2017

Pasta z fasoli z olejem rydzowym

Lubię wszelkiego rodzaju smarowidła do pieczywa i pasty, które można zjeść ze świeżymi warzywami. Jakiś czas temu miałam okazję spróbować pasty z fasoli z dodatkiem suszonych śliwek. Smakowała tak dobrze, że poprosiłam koleżankę o przepis i zrobiłam w domu. Odrobinę inaczej doprawiłam, bardziej dopasowując do swojego smaku.
Próbowałam już różnych wersji fasolowych past, ale dopiero ta spełniła moje oczekiwania w 100% - doprawiona majerankiem smakuje wybornie.
Od ponad roku w mojej kuchni goszczą fantastyczne polskie oleje Green Spoon tłoczone na zimno. W rzepakowym zakochałam się podczas pobyty w Bieszczadach, a pozostałe, w tym rydzowy poznałam ciut później, ale polubiłam równie mocno. Już nie wyobrażam sobie mojej kuchni bez ich obecności. Używam ich tylko na zimno, a rzepakowy, cudownie pachnący orzechami, zdecydowanie jest moim faworytem.

 

Składniki: 
 
1 puszka białej fasoli
2 duże cebule
6 suszonych śliwek
1 łyżka oleju rydzowego albo rzepakowego tłoczonego na zimno
1 łyżeczka klarowanego masła
1 liść laurowy
2 ziarna ziela angielskiego
kawałek świeżego rozmarynu
2 – 3 goździki
½ łyżeczki soli
½ łyżeczki mielonego pieprzu
szczypta mielonego chili
szczypta mielonego imbiru
1 łyżka majeranku
około 70 - 100 ml ciepłej wody
czarny sezam do posypania



Pasta z fasoli z suszonymi śliwkami – przygotowanie:

Śliwki namoczyć w ciepłej wodzie. Fasolę odcedzić. Cebulę pokroić w pół talarki. Na patelni rozgrzać klarowane masło, wrzucić rozmaryn, liść laurowy, ziele, goździki i smażyć około pół minuty, dodać pokrojoną cebulę i podsmażyć do zrumienienia. Wyciągnąć rozmaryn, liść, ziarna ziela i goździki (wyrzucić). Śliwki odcedzić, pokroić w mniejsze kawałki.
Fasolę, podsmażoną cebulę, śliwki włożyć do malaksera, wsypać przyprawy, wlać łyżkę oleju i około 50 ml ciepłej wody. Zmiksować, a jeśli pasta jest zbyt gęsta dolać jeszcze wody i zmiksować (ja wolę, gdy jest bardziej zwarta, ale można zrobić luźniejszą). Wstawić do lodówki, aby pasta się schłodziła.
Świetna do pieczywa ale również jako dip do warzyw.
Ilość przypraw to rzecz bardzo indywidualna i warto po prostu dopasować do własnego smaku. Dla mnie w tych proporcjach, które podałam jest idealna.


 

wtorek, 19 lipca 2016

Pasta z bobu podana na grzankach z jajkiem na twardo

O tym, że warzywa są w naszym domu lubiane pisałam wielokrotnie. Jemy ich sporo i pod różną postacią. Dziś chcę Wam zaproponować fajną pastę z bobu, którego ciągle na straganach pod dostatkiem. A warto go jeść, bo jest bogaty w dobre składniki (więcej o bobie pisałam TUTAJ). Przeważnie robię tę pastę z dodatkiem ziaren słonecznika, ale zalegały mi w szafce orzeszki piniowe i chciałam je wykorzystać. W połączeniu z doskonałym olejem słonecznikowym tłoczonym na zimno wyszła fantastycznie. Zawsze dodawałam zwykły olej słonecznikowy, ale jednak jakość oleju potrafi wiele zmienić. Nie da się ukryć, że dobry produkt może naprawdę wiele.
Olej trafił w moje ręce trochę przez przypadek. Podczas wiosennego pobytu w Bieszczadach kilka razy odwiedziliśmy „Chatę Wędrowca”, w której jako starter przed posiłkiem podawali świeże pieczywo, warzywa i mały spodek z olejem. Wszyscy się nim zachwycali, bo smak naprawdę był niezwykły. Zachwyciłam się i ja. Zapytałam co to za oliwa czy olej i gdy mi kelnerka powiedziała, że rzepakowy, to zwyczajnie nie chciało mi się wierzyć. Poprosiłam o pokazanie butelki i zrobiłam sobie zdjęcie, żeby poszukać go w sklepie, bo dawno żaden produkt mnie tak nie zachwycił.
Przy „Chacie Wędrowca” jest sklepik z różnymi produktami, ale niestety oleju nie było, więc zaczęłam szperać w Internecie i znalazłam producenta na Facebooku, zapytałam gdzie mogę kupić olej i dostałam odpowiedz... Niestety na północy Polski nie ma go w sklepach stacjonarnych, ale jest jeszcze sklep internetowy, w którym można robić zakupy bez żadnych obaw, bo oleje są tak zapakowane, że podróż im niestraszna. Do najtańszych nie należą, ale czasem warto podarować sobie odrobinę luksusu. Gdyby ktoś był zainteresowany olejami, to polecam sklep Green Spoon.
Okazało się, że mają w ofercie cztery rodzaje: wspomniany już przeze mnie olej rzepakowy, olej słonecznikowy, olej lniany i olej rydzowy. Wszystkie cztery oleje zawitały do mojej kuchni i wszystkie okazały się doskonałe, choć to w rzepakowym zakochałam się na zabój. Innego rzepakowego już nie chcę.
A wracając do pasty – dodałam do niej trochę oleju słonecznikowego, lekko zaostrzyłam chili i wyszła przepyszna. A podałam na grzankach i w towarzystwie jajka - pomysł zgapiłam od koleżanki, u której jadłam kiedyś tak podaną pastę z czarnej fasoli. 


Składniki na niedużą salaterkę:

500 g młodego bobu (stary robi się mączysty i nie jest już taki smaczny)
2 – 3 łyżki orzeszków pinii albo ziaren słonecznika
30 ml (2 łyżki) oleju słonecznikowego (u mnie tłoczony na zimno)
½ łyżeczki soku z cytryny
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
sól, świeżo mielony pieprz, chili

Do podania: 
grzanki (u mnie z chleba żytniego na zakwasie), jajko ugotowane na twardo albo półtwardo, szczypiorek, natka czy inne zielsko



Pasta z bobu – przygotowanie:

Bób ugotować do miękkości, ostudzić, obrać ze skórek. Orzeszki pinii albo ziarna słonecznika uprażyć na suchej patelni – uważać, żeby nie przypalić, bo pasta nabierze gorzkiego posmaku. Bób, orzeszki (albo ziarna) wrzucić do blendera, dodać posiekaną natkę pietruszki, sok z cytryny, olej, po szczypcie soli, pieprzu i chili i zmiksować na gładką pastę. Spróbować i jeśli trzeba doprawić do smaku – ja dodałam jeszcze trochę pieprzu. Pasta musi być dobrze doprawiona, bo inaczej będzie mdła.
Chleb włożyć do tostera albo na patelnię i opiec na chrupko. Posmarować pastą z bobu, ułożyć na niej plasterki jajek i posypać zieleniną. 



poniedziałek, 30 listopada 2015

Kasza jaglana ze schabem i warzywami


Dziś danie z gatunku „wezmę i namieszam”. Jak pomyślałam, tak zrobiłam i wyszło smacznie. Wykorzystałam kaszę jaglaną, którą bardzo lubię i to co miałam pod ręką, czyli cebulę, cukinię, marchew i trochę aromatycznych przypraw. I wszystko w jednym garnku, bez wysiłku, przy niewielkim nakładzie pracy. Lubię takie gotowanie.
Danie może nie wygląda powalająco, jak większość dań jednogarnkowych, ale smakuje świetnie. Oczywiście można wykorzystać inną kaszą: pęczak, gryczaną, jęczmienną czy bulgur, ale równie fajnie wyjdzie z ryżem.


Składniki na 4 duże porcje:

400 g schabu środkowego (można zastąpić szynką, filetem z kurczaka albo indyka)
2 średnie cebule (250 g)
1 średnia cukinia (300 g)
3 marchewki (300 g)
1 szklanka (200 g) kaszy jaglanej – u mnie kasza firmy Sante
500 ml bulionu albo wody
2 łyżki oleju (użyłam rzepakowego, ale może być dowolny nadający się do smażenia)
2 goździki
sól, pieprz
imbir, chili, kurkuma, gałka muszkatołowa


Schab opłukać, pokroić w nieduże kawałki. Cebulę obrać, pokroić w kostkę. Cukinię umyć, usunąć środkową część z pestkami i pokroić na nieduże kawałki (ja przekroiłam na 8 części i pokroiłam w plasterki). Marchewki obrać i zetrzeć na tarce o dużych oczkach.
W rondlu rozgrzać olej, wrzucić mięso i podsmażyć do zrumienienia. Dodać cebulę, goździki i smażyć razem, aż cebula się zeszkli. Wrzucić cukinię i marchewkę, dodać ½ łyżeczki mielonego imbiru, ¼ łyżeczki mielonego chili, ½ łyżeczki kurkumy. Smażyć razem 3 minuty. Kaszę jaglaną wsypać na sito, przepłukać pod bieżącą wodą, następnie przelać obficie wrzątkiem z czajnika (aby pozbawić ją goryczki) i dodać do mięsa z warzywami. Wymieszać, wlać 2 szklanki bulionu albo wody (w przypadku, gdy użyjemy wody wsypać również 1 łyżeczkę soli). Przykryć pokrywką i gotować na minimalnym ogniu na najmniejszym palniku przez około 15 minut, aż kasza wchłonie cały płyn. Pod sam koniec wsypać ¼ łyżeczki świeżo mielonego pieprzu i ½ łyżeczki świeżo startej gałki muszkatołowej. Całość wymieszać, jeśli trzeba to dosolić.
Doskonale smakuje na gorąco, ale i na zimno jest niczego sobie i spokojnie może stanowić drugie śniadanie czy lunch (jeśli ktoś dłużej pracuje i obiad jada późnym popołudniem). 




środa, 18 listopada 2015

Sernik z jagodami ( z ksylitolem)

Miałam ochotę na pierogi ruskie, ale robota mi się nie uśmiechała i twaróg wylądował w lodówce. Gdy sobie o nim przypomniałam, to się okazało, że lada dzień kończy mu się termin przydatności do użycia. U mnie w domu jedzenia się nie marnuje, a ochota na lepienie pierogów ciągle mnie nie nawiedziła, więc twaróg przerobiłam na nieduży, ale pyszny sernik. Jego przygotowanie zajęło mi 10 minut, nie licząc oczywiście czasu pieczenia. Użyłam twarogu w kostkach, ale już mielonego, więc przecisnęłam go tylko przez praskę. Zdecydowanie zachęcam do sięgania po normalny twaróg, a nie rzadkie masy seropodobne.
Do posłodzenia użyłam zamiast cukru ksylitolu. Nie używam go bardzo często, ale od czasu do czasu odmiana mile widziana. Dzięki temu, że cukier zamieniłam na ksylitol, to ciasto mogą jeść diabetycy, oczywiście z zachowaniem umiaru. Zanim sięgnęłam po ksylitol, to sporo o nim poczytałam. Nie będę się mocno na ten temat rozpisywać, ale jeśli ktoś ma ochotę dowiedzieć się z czego pochodzi, jak powstaje i jakie ma zalety i wady, to polecam wpis Małgosi z bloga Trochę Inna Cukiernia.
Ksylitol (cukier brzozowy), jest zdrowszą alternatywą dla zwykłego cukru i ma  o 40 % kalorii mniej niż zwykły cukier. Należy do grupy węglowodanów wolno wchłanianych, a ich metabolizm jest praktycznie niezależny od insuliny (IG=8), co sprawia, że poziom cukru we krwi nie podnosi się. Jest więc polecany diabetykom, a przy tym w przeciwieństwie do wielu innych słodzików można wykorzystywać go do pieczenia, bowiem jest odporny na działanie wysokich temperatur, nie tracąc przy tym swoich właściwości.
Ma jednak pewną wadę – jest dosyć drogi, ale jeśli można, to warto zastąpić nim zwykły cukier przynajmniej częściowo. 



Składniki na tortownicę o średnicy 20 cm:

750 g mielonego twarogu półtłustego
4 duże albo 5 mniejszych jajek
½ – ¾ szklanki* cukru albo ksylitolu (u mnie ksylitol Sante) – ilość w zależności od tego jak kwaśny jest twaróg
1 łyżka ekstraktu waniliowego (można zastąpić cukrem z prawdziwą wanilią)
1 czubata łyżka skrobi (maki) ziemniaczanej
50 g roztopionego ostudzonego masła

około 1,5 szklanki* jagód (ja użyłam mrożonych)

*używam szklanki o pojemności 250 ml


Spód tortownicy o średnicy 20 cm posmarować masłem i posypać bułką tartą (albo mąką). Piekarnik nagrzać do 175 stopni.
Twaróg przecisnąć przez praskę do sporej miski, dodać cukier/ksylitol, mąkę, ekstrakt, wbić jajka (najpierw proponuję wbić je na talerzyk i dopiero dodać do reszty składników, żeby nie było niespodzianek), wlać ostudzone masło. Wszystkie składniki zmiksować blenderem (żyrafą) do uzyskania jednolitej konsystencji. Gotową masę przelać do tortownicy, posypać zamrożonymi jagodami i wstawić do gorącego piekarnika – 175 stopni (góra – dół), piec 30 minut, zmniejszyć temperaturę do 150 stopni i piec jeszcze 40 minut. Piekarnik wyłączyć, sernik zostawić na 30 minut w uchylonym piekarniku, a następnie wyciągnąć i zostawić do wystygnięcia. 



sobota, 31 października 2015

Szybka i prosta zupa z czerwonej soczewicy z orientalną nutą

Bardzo lubię zupy z soczewicy, gotuję je dosyć często i w sumie nie wiem, dlaczego jeszcze żadnej nie ma na blogu, bo goszczą w mojej kuchni od dobrych 10 lat.
Soczewica to jedno z ciekawszych warzyw strączkowych, u nas ciągle jeszcze niedoceniane. Ma wiele zastosowań, można z niej przygotować zupy, kotlety, nadzienia do pierogów, krokietów. Jest ogromną skarbnicą dobrych składników. Przede wszystkim jest doskonałym źródłem dobrze przyswajalnego białka, potasu i kwasu foliowego. Zawiera też wapń, żelazo, cynk, witaminy: C, B6, A i K. Warto po nią sięgać i wzbogacać nią swoją codzienną dietę.
Dziś zapraszam na zupę z czerwonej soczewicy, moją ulubioną, bo ze wschodnią nutą. Jest rozgrzewająca, sycąca, pełna warzyw i przy tym pachnie kuminem, kolendrą i imbirem. Można ją jednak przyprawić jak naszą klasyczną pomidorówkę i też wychodzi pyszna.  Ja część zupy wlewam do słoików i pasteryzuję (nie jestem w stanie zjeść 4 porcji, a jednej nie opłaca mi się gotować), a po ostygnięciu wstawiam do lodówki i w razie „w” mam gotowy obiad albo ciepłą kolację. Zielonooki za zupami nie przepada, więc jem je głównie ja i gdy go w tygodniu nie ma, to zupy są dla mnie idealnym wyborem.


Składniki na 4 porcje:

2 średnie (ok. 150 g) marchewki
1 (ok. 100 g) pietruszka
kawałek (ok. 80 g) selera
1 mała (70 g) cebula
½ szklanki (100 g) czerwonej soczewicy (u mnie soczewica fimry Sante)
1 litr bulionu - u mnie domowy bulion warzywny
400 ml passaty (gęstego przecieru pomidorowego)
1 łyżka świeżego masła albo 2 łyżki oleju
1 łyżeczka cukru
½ łyżeczki soli
½ łyżeczki czarnego świeżo mielonego pieprzu
¼ łyżeczki mielonego chili
½ łyżeczki mielonego cuminu (kminu rzymskiego)
½ łyżeczki mielonej kolendry
¼ łyżeczki mielonego imbiru


Warzywa obrać. Marchew, pietruszkę i seler zetrzeć na tarce o dużych oczkach. Cebulę pokroić w drobną kostkę. W garnku roztopić 1 łyżkę masła, wrzucić cebulę i delikatnie ją zeszklić (nie rumienić), dodać tarte warzywa, smażyć razem 2 minuty. Wlać zimny bulion, przykryć i zagotować. Wsypać soczewicę, gotować około 15 minut. Wlać przecier pomidorowy, dodać przyprawy, zagotować. Skosztować i ewentualnie doprawić jeszcze do własnego smaku. Dla mnie te proporcje są idealne, ale czasem przecier jest kwaśniejszy i trzeba dodać np. trochę więcej cukru. 



wtorek, 20 października 2015

Recenzja patelni z linii Taurus Ambition z powłoką Teflon™ Platinum Plus

W domu śmieją się ze mnie, że jestem królową patelni. I niekoniecznie chodzi o to, że to, co gotuję jest godne królewskiego stołu (aczkolwiek nikt nie narzeka), ale o to, że mam tyle patelni, że mogłabym utworzyć z nich małą świtę królewską. Nie pytajcie, gdzie mi się te patelnie mieszczą w mojej małej kuchni, ale się mieszczą. Nie jest żadną tajemnicą, że zdecydowanie chętniej korzystam z patelni niż garnków i dlatego lubię te głębokie patelnie, które mogę potraktować jak rondle i przygotować w nich cały posiłek. 


Jakiś czas temu trafiła w moje ręce kolejna patelnia – tym razem to solidna, duża ( średnica 28 cm), głęboka patelnia z linii Taurus z powłoką Teflon™ Platinum Plus. Patelnia jest wykonana z odlewanego aluminium, czyli z jednego z trwalszych i bardzo odpornych na odkształcenia materiałów. Jest dosyć ciężka, ale to dla mnie akurat bardziej zaleta niż wada. Pierwsza rzecz, na którą zwróciłam uwagę to sposób mocowania rączki. Nie ukrywam, że to dosyć istotna sprawa, aby użytkowanie patelni było bezpieczne. Rączka wykonana ze stali nierdzewnej (nie nagrzewa się podczas używania na kuchence) jest przymocowana śrubą, co daje poczucie stabilności i pewność, że posiłek nie wyląduje na podłodze. 


Patelnia ma też drugą, pomocniczą rączkę wykonaną z odlewanego aluminium. I to mi się bardzo podoba, bo niesamowicie ułatwia przenoszenie patelni, gdy ta jest pełna. Jednak trzeba zachować ostrożność, bo rączka pomocnicza nagrzewa się tak samo jak patelnia, ale wystarczy zwykła kuchenna rękawica, aby ręce były bezpieczne, choć przyznam, że w pewnej chwili miałam odruch chwycenia za tę rączkę gołą ręką.
Dzięki temu, że rączki są wykonane z takich materiałów jak stal i aluminium, patelnia może być używana w piekarniku (do 240 stopni), co czasem się przydaje – np. przy przygotowaniu frittaty czy zapieczeniu podgotowanego wcześniej dania.
Patelnia pokryta jest powłoką Teflon™ Platinum Plus, najbardziej wytrzymałą powłoką firmy Chemours, która sprawia, że dania nie przywierają i zgodnie z sugestią producenta można używać metalowych łopatek bez ryzyka uszkodzenia powierzchni. Przyznam, że ja się nie odważyłam, bo w kuchni używam raczej drewnianych kopystek do mieszania. I to się sprawdza.
Patelnia ma dosyć grube dno, ale mimo to w miarę szybko się nagrzewa, ale też dosyć szybko stygnie. Właściwie po zjedzeniu obiadu jest już na tyle chłodna, że spokojnie mogę ją umyć.

Powłoka Teflon™ Platinum Plus, którą pokryta jest patelnia pozwala ograniczyć ilość tłuszczu potrzebną do smażenia – idealnie sprawdziła się przy racuchach z jabłkami, które ładnie się usmażyły z użyciem niewielkiej ilości tłuszczu. 



Omlet wymagał właściwie tylko posmarowania patelni tłuszczem i nie miałam najmniejszego problemu z jego odwróceniem. W przypadku potrawki z indyka z marchewką i groszkiem, którą przygotowałam na patelni użyłam łyżki klarowanego masła i mięso pięknie mi się usmażyło. 


 


W tym dosyć krótkim czasie usmażyłam też klasyczne mielone i to, co mnie miło zaskoczyło, to fakt, że kotlety smażone na najmniejszym palniku idealnie równo się zrumieniły, nie trzeba było ich przekładać na patelni, pewnie to zasługa grubego, dobrze przewodzącego ciepło dna. 




Na patelni przygotowałam również schab w sosie pieczarkowym, na który przepis pojawi się lada dzień. Bardzo niewielka ilość tłuszczu (1 płaska łyżka klarowanego masła) pozwoliła na ładne obsmażenie mięsa oraz przyrumienienie cebuli i pieczarek. 





Powłoka Teflon™ Platinum Plus sprawia, że patelnia jest gładka, co ułatwia mycie i wycieranie patelni. Nie miałam żadnego problemu z umyciem patelni po jajecznicy – to zawsze dla mnie taki test, bo po czym jak po czym, ale po jajecznicy patelni zmywać nie lubię.


Jeszcze kilka słów o samej powłoce Teflon™ , bowiem faktów i mitów na temat tej powłoki jest sporo. Ja nie ukrywam, że w pewnym momencie sama z powłoki Teflon™ zrezygnowałam na rzecz patelni pokrytych innymi materiałami. I ta patelnia jest w zasadzie pierwszą od dosyć dawna, która mnie do siebie przekonała. Może dlatego, że została jeszcze bardziej dopracowana i jest znacznie oporniejsza na zarysowania niż wcześniejsza najmocniejsza powłoka Teflon™ Platinum. 


A więc czym jest Teflon™ ? Ni mniej, ni więcej to nazwa unikatowego tworzywa wynalezionego przez naukowców z amerykańskiej firmy DuPont – obecnie właścicielem marki Teflon™ jest firma Chemours. Charakterystyczny wygląd i wyjątkowość tej powłoki wynika z unikalnej budowy molekularnej, w której atomy tego tworzywa (polimeru) w stanie stałym tworzą niezwykle zwartą strukturę, która nie wchodzi w reakcje z innymi substancjami. A to sprawia, że Teflon jest obojętny chemicznie, więc nie reaguje z żywnością, a w przypadku pęknięcia nie reaguje z ludzkim organizmem. Jest więc bezpieczną powłoką do naczyń kuchennych. Ale wybór jak zawsze należy do nas samych.

Patelnie z serii Ambition Taurus z powłoką Teflon™ Platinum Plus są przystosowane do użytkowania na wszystkich rodzajach kuchenek, również na kuchence indukcyjnej. Ja mam kuchenkę gazową i przyznam, że jestem bardzo ciekawa jak będzie w dalszym użytkowaniu wyglądało mycie zewnętrznych części patelni – gaz jednak nie jest przyjacielem naczyń. Na razie nie stanowi to żadnego problemu, myje się lekko, łatwo i przyjemnie.

Czy ta patelnia ma jakieś wady? Jedną, którą jest brak pokrywki w zestawie. Oczywiście taki problem, to nie problem, szczególnie gdy ma się kilkanaście innych patelni, a kilka z nich posiada pokrywki. W zasadzie w większości domów są pokrywki, które można do patelni dopasować. Choć jeśli ktoś kupuje pierwsze patelnie do swojej kuchni, to dobrze pomyśleć o pokrywkach, bo z doświadczenia wiem, że pokrywka do patelni – szczególnie głębokiej bardzo się przydaje.

Patelnia do kupienia w sklepie DAJAR
Dostępne rozmiary to 22 cm (79 zł), 24 cm (89 zł), 28 cm (109 zł)

środa, 14 października 2015

Placki/kotlety z kaszy gryczanej z sosem porowo – pieczarkowym

Pomysł na to danie to zasługa Agnieszki, która przygotowała je na finał konkursu, który wygrała i otrzymała tytuł blogera Lubelszczyzny. Maczałam w tym swoje palce, bo byłam głównym konsultantem Agi w kwestii menu... no, ale skoro wrobiłam ją w ten konkurs, to wspierałam ze wszystkich sił.
Aga na finale przygotowała zupę z dyni z mojego przepisu i fantastyczne placuszki z kaszy, które ja przeniosłam do mojej kuchni. Co prawda nie pamiętałam dokładnie, co ona tam dodawała, więc postanowiłam ją podpytać, ale zabiegana była i nie odbierała telefonu, a mnie się spieszyło. Więc pogrzebałam w pamięci i wykombinowałam pyszny obiad po swojemu. Pamiętałam, że Agnieszka miała problem z kaszą, bo skubana kaprysiła (kasza, nie Agnieszka) i nie chciała się lepić, więc ja postanowiłam część ugotowanej kaszy zmiksować i to się okazało doskonałym pomysłem, placuszki idealnie się zlepiły bez dodatku jajek.
Agnieszka swoje placki robiła z prażonej kaszy i dodała do nich wędzony boczek, ja swoje zrobiłam z kaszy białej nieprażonej, a boczek zastąpiłam wędzoną polędwicą, bo za boczkiem nie przepadam. Placuszki można przygotować bez dodatku mięsa, a dorzucić np. drobno pokrojoną cukinię czy paprykę.
Całości dopełnił sos porowo – pieczarkowy i surówka z buraczków



Składniki na 4 porcje (na 12 placuszków):

Placki:
1 szklanka (200 g) kaszy gryczanej białej (niepalonej) – ja użyłam kaszy firmy Sante
2 szklanki wody
½ łyżeczki soli
1 łyżeczka świeżego masła
150 g surowego wędzonego boczku albo polędwicy (ja użyłam polędwicy)
4 łyżki posiekanej natki pietruszki
½ łyżeczki pieprzu
¼ łyżeczki chili
1 łyżka ulubionych ziół (u mnie dalmatyńskie)
masło klarowane albo olej do smażenia

Sos:
1 duży por – biała część (około 300 g)
500 g drobnych pieczarek
125 ml domowego bulionu warzywnego albo wody
125 ml śmietanki kremówki
sól, pieprz
estragon – najlepiej świeży, ale suszony też się sprawdzi
1 łyżka klarowanego masła


Wodę zagotować z 1 łyżeczką świeżego masła i ½ łyżeczki soli. Kaszę wsypać na sito i opłukać pod bieżącą zimną wodą. Wsypać do wrzącej wody, gotować pod przykryciem na wolnym ogniu do chwili, aż kasza wchłonie cały płyn. Albo zrobić to metodą babciną (ja właśnie tak robię), gotować 5 minut, następnie zestawić z ognia, zawinąć w ręcznik frote i wstawić pod kołdrę albo gruby koc – można kaszę przygotować rano, po kilku godzinach w sypialni będzie idealna. Kaszę zostawić do przestygnięcia (nie musi być zupełnie zimna).
Mniej więcej połowę kaszy zmiksować blenderem (ja nie przekładałam kaszy, zrobiłam to w garnku), dodać pokrojoną w kostkę polędwicę albo boczek, posiekaną natkę pietruszki, pieprz, chili, zioła i dokładnie wymieszać. Uformować 12 placuszków i odstawić je na 10 – 15 minut do lodówki.
Przygotować sos. Por pokroić w ćwierć talarki, a pieczarki oczyścić, przekroić na pół, a jeśli są większe to na ćwiartki. Na patelni rozgrzać masło, wrzucić pokrojony por i delikatnie zeszklić, dodać pokrojone pieczarki, szczyptę soli i smażyć na dosyć mocnym ogniu do całkowitego odparowania wody i lekkiego zrumienienia pieczarek. Wlać ½ szklanki bulionu albo wody i dusić pod przykryciem 5 – 6 minut, dodać śmietankę, doprawić sos solą, pieprzem i estragonem, doprowadzić do wrzenia i gotowe.
Na patelni rozgrzać masło albo olej, włożyć przygotowane placuszki i usmażyć na złoto z obu stron. Podawać z przygotowanym sosem i dowolną surówką – u nas surówka z buraczków z jabłkiem i cebulą.



czwartek, 24 września 2015

Koktajl buraczkowo – bananowy z łuską gryczaną i miodem

Kolejny pomysł na sycące, zdrowe, pożywne drugie śniadanie. Robi się w trzy minuty, gdy ma się pod ręką składniki. Do buraczka i banana dodałam trochę łuski gryczanej, o której obszerniej pisałam przy okazji przepisu na kaszę jaglaną z malinami i jeżynami. Odkąd zagościła w mojej kuchni staram się nią wzbogacać codzienne koktajle. Nie rujnuje smaku, a jest cennym źródłem błonnika.
Kiedyś bałam się buraczanych koktajli, zupełnie nie wiem dlaczego. Świetnie smakują i są prawdziwą bombą witaminową. Koktajl wychodzi dosyć gęsty, w razie potrzeby można go rozcieńczyć dolewając więcej wody mineralnej.



Składniki na 2 porcje:

1 średniej wielkości gotowany albo pieczony burak (używam tych podłużnych buraczków)
1 duży banan
1 łyżeczka miodu
2 płaskie łyżeczki mielonej łuski gryczanej Sante
150 ml zimnej wody mineralnej 


Buraczka pokroić w kostkę, banana na kawałki, wrzucić do blendera, dodać miód, mieloną łuskę gryczaną i wodę. Zmiksować i od razu pić. 



piątek, 18 września 2015

Kasza jaglana z miodem, łuską gryczaną, malinami i jeżynami, czyli zdrowe śniadanie

Kaszę jaglaną upodobałam sobie już dawno, bardzo lubię ją jeść na śniadanie w tygodniu, bo przygotowuję sobie wieczorem i rano nie muszę się martwić o pełnowartościowy posiłek. W weekendy kaszę zamieniam na inne rzeczy, głównie na jajka, wędliny, naleśniki czy grzanki.
Kasza jaglana to dobrodziejstwo, czasem zamieniam ją na bulgur czy komosę ryżową, ale jednak jaglanka rządzi, bo tańsza, łatwiej dostępna i zawsze pod ręką.
Tym razem kaszę wzbogaciłam łuską gryczaną. I przyznam, że jeszcze kilka dni temu nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje. Pewnie dlatego, że kupienie jej wcale łatwe nie było. Poczytałam trochę na ten temat i przyznam, że jestem pod wrażeniem dobrodziejstwa zawartego w tych niepozornych szeleszczących łupinkach. I z pewnością na stałe rozgości się w mojej kuchni, podobnie jak ostropest czy nasiona chia.
Co to takiego ta łuska? To jedna z najcenniejszych części ziaren gryki. Gryka jest uprawiania niemal na całym świecie i często jest uznawana za zboże, choć tak naprawdę bliżej jej do rabarbaru niż do pszenicy czy żyta, bowiem należy do rodziny rdestowatych. Doceniana jest przede wszystkim za przerabianą z nasion, bogatą w skrobię, białko, kwasy tłuszczowe i minerały kaszę gryczaną. Dziś zaczyna być doceniana również za łuskę, która przez wiele lat była po prostu produktem ubocznym przy produkcji kaszy i mąki z gryki. Okazało się jednak, że te małe, szeleszczące łupiny zawierają ogrom wartościowych składników odżywczych, gdyż łuska gryki jest bogata w fosfor, potas, magnez, cynk, miedź, mangan. Ale przede wszystkim jest źródłem błonnika (w 100 g mielonej łuski mamy ok. 80 g błonnika), który odgrywa szczególną rolę w regulacji czynności przewodu pokarmowego, a tym samym skutecznie poprawia pracę jelit usuwając zaparcia i wzdęcia. sprzyja redukcji masy ciała, reguluje ciśnienie tętnicze i poziom cholesterolu we krwi. Łuska zawiera również witaminy z grupy B (tiaminę, ryboflawinę, niacynę, pirydoksynę), które biorą udział w przemianie białek, węglowodanów i tłuszczów oraz wielu procesach metabolicznych naszego organizmu i pomagają dbać o stan skóry oraz zapanować nad stresem.
Dając na dosyć długo uczucie sytości, powoduje, że organizm ogranicza produkcję insuliny, a tym samym zmniejsza ryzyko występowania cukrzycy. Ma również właściwości probiotyczne, wspiera rozwój korzystnej flory bakteryjnej w jelicie grubym i pomaga zapobiegać nowotworom jelita grubego. Łuska gryki jest bardzo bogata w związki spełniające rolę przeciwutleniaczy, które oczyszczają organizm z wolnych rodników, zapobiegają występowaniu miażdżycy, chorobom niedokrwiennym serca, zawałom, alergiom.
Spożywanie łuski gryczanej zaleca się osobom zmęczonym pracą umysłową i uczącym się, borykającym się pękającymi naczynkami oraz cierpiącym na schorzenia układu moczowego, nadciśnienie, obrzęki rąk i nóg, mającym problemy z mikrokrążeniem i miażdżycą. Mieloną łuskę gryczaną możemy wykorzystać w kuchni na wiele sposobów, np przygotowywać napary z dodatkiem cynamonu i suszonych owoców albo dodawać do jogurtów, kefirów, musli, płatków śniadaniowych, sosów.
Im więcej czytam, tym bardziej fascynuje mnie fakt, że spożywanie właściwych produktów możne nam pomóc w walce z wieloma schorzeniami, pomaga utrzymać dobrą formę i wspomóc organizm w walce z zanieczyszczeniami z zewnątrz. 


Składniki na 4 porcje:

200 g (1 szklanka) kaszy jaglanej
250 ml (1 szklanka) wody
250 ml (1 szklanka) mleka kokosowego
¼ łyżeczki soli
2 płaskie łyżki płynnego miodu
500 g malin i jeżyn
2 łyżki posiekanych orzechów włoskich

Kaszę wsypać na sito, umieścić je w misce i zalać wrzątkiem na pół minuty. Odcedzić (woda będzie mętna) i przelać wrzątkiem – ja zużywam mniej więcej 1,5 litra wrzątku. W garnku zagotować wodę z mlekiem kokosowym i z solą. Do wrzącej wody z mlekiem wsypać kaszę, zamieszać, przykryć i gotować około 15 minut na bardzo małym ogniu. Wyłączyć i zostawić jeszcze przez 10 minut w garnku (gdy robię to dzień wcześniej, to gotuję kaszę tylko 5 minut, zawijam w gruby ręcznik i wstawiam pod kołdrę w sypialni). Ugotowaną kaszę przemieszać widelcem, dodać łuskę, miód, wymieszać i gotowe. Przełożyć na talerz, posypać malinami, jeżynami i orzechami. Dobra i na ciepło i na zimno. Można zapakować w słoiczek przekładając warstwami i zabrać sobie takie zdrowe i pyszne śniadanie do pracy. Tak przygotowana kasza daje uczucie sytości na kilka godzin.



niedziela, 9 sierpnia 2015

Chleb orkiszowy z ziarnami i ostropestem

Dzisiejszy przepis na chleb jest dla tych, którzy pieczenia chlebów na zakwasie boją się jak przysłowiowy diabeł święconej wody albo dla tych, którzy jak ja, miewają sklerozę i nie wyciągają na czas zakwasu z lodówki.
No właśnie tak powstał ten chleb – przez moje gapiostwo, bo zapomniałam o wyciągnięciu i dokarmieniu Stefana (tak nazywa się mój zakwas), a chleb trzeba było upiec.
Do chleba dodałam trochę ostropestu, o którym wcześniej jakoś nie słyszałam, a który pojawił się w moim domu za przyczyną firmy Sante. No, ale ja jestem zawsze sceptyczna jeśli chodzi o nowości, więc najpierw popytałam, poszperałam, poczytałam i jak już wiedzę poszerzyła, to zaczęłam używać. Okazuje się, że właściwości ostropestu były znane już w średniowieczu, gdy oset mleczny okrzyknięto fenomenem ziołolecznictwa, a dzisiaj przeżywa swój renesans. Jego główny składnik – sylimaryna wykazuje działanie przeciwzapalne, rozkurczowe i detoksykacyjne. Jego stosowanie zaleca się osobom z problemami trawiennymi, a także tym, których dieta opiera się na ciężkostrawnych, mocno przetworzonych posiłkach. Jest również źródłem białka i błonnika, chroni przed wolnymi rodnikami.
Dzienne spożycie ostropestu nie powinno przekroczyć 2 łyżeczek, nie zaleca się podawania go dzieciom do 3 roku życia.
W kuchni można go wykorzystać na wiele sposobów dodając do pieczywa, sałatek, koktajli, sosów itp. I u mnie już znalazł swoje zastosowanie. 

Ten chleb jest pyszny, sycący i dosyć długo pozostaje świeży i nadaje się do jedzenia. U mnie przetrwał tydzień. 
 

Składniki na jeden spory bochenek (foremka 33x9 cm mierzone na spodzie foremki):

200 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej typ 2000
300 g mąki orkiszowej jasnej typ 700
2 pełne łyżki (40 g) pestek dyni
2 pełne łyżki (40 g) ziaren białego sezamu
2 pełne łyżki (40 g) ziaren czarnego sezamu
4 pełne łyżki (80 g) ziaren słonecznika
2 pełne łyżki (30 g) mielonego ostropestu Sante
1 i ½ (15 g) łyżeczki soli
30 g świeżych drożdży albo ok. 10 g drożdży instant
1 łyżka płynnego miodu
500 ml ciepłej wody (około 45 stopni)


Do miski wrzucić wszystkie ziarna, ostropest, dodać miód i rozkruszone drożdże, wlać wodę, wymieszać i zostawić na 20 minut. Mąkę wymieszać z solą (pełnoziarnistej nie przesiewam, tylko jasną). Po 20 minutach, gdy będzie widać, że drożdże ruszyły, bo powierzchnia będzie napuszona, dodać do miski z ziarnami mąkę i energicznie wymieszać do połączenia składników – nie trzeba wyrabiać ciasta, tylko dobrze wymieszać drewnianą łyżką. Zostawić pod przykryciem na 60 minut do wyrośnięcia. Foremkę posmarować masłem, niczym nie wysypywać. Wyrośnięte ciasto przełożyć do foremki, powinno wypełnić foremkę mniej więcej do 2/3 wysokości. Zostawić pod przykryciem na kolejne 20 -30 minut do wyrośnięcia – powinna być pełna foremka.
Wstawić do piekarnika nagrzanego do 220 stopni i piec około 10 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 190 stopni i piec kolejne 50 minut. Od razu po upieczeniu wyciągnąć chleb z piekarnika, wyjąć z foremki i zostawić na kratce do odparowania i całkowitego wystudzenia. 

Ps. Ziarna można sobie dowolnie zmieniać, można dodać siemię lniane, kminek, czarnuszkę itp. 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...